Kierunek Santiago, dzień 7: Czarna niedziela
Czwartek, 19 maja 2011
· Komentarze(3)
Kategoria -> Santiago de Compostela
(15 sierpnia 2010, dystans poniżej setki)
Chyba jedyny dramatyczny dzień w przekroju całej trasy… Złożyły się na to dwa czynniki:
- niedziela;
- ogólnonarodowy włoski urlop.
Poranek nijak nie zapowiadał tego, co się miało dziać. Wstaliśmy sobie późno, bo przed 7, już po paru kilometrach znaleźliśmy mały sklepik ze świeżym pieczywem. Jako, że było dość drogo, kupiliśmy na śniadanie po włosku tylko bułki, pesto i po butelce wody. Dobre było. Przy okazji pod sklepem został nasz jedyny nóż.. Pojechaliśmy dalej z zamiarem zrobienia większych zakupów w jakimś tanim supermarkecie. Każdy kolejny okazywał się jednak być zamknięty. Małe sklepy tak samo. W końcu, kiedy już dawno skończyła się woda, nawet otwarta stacja benzynowa byłaby dla nas jak El Dorado. Niestety stacje tego dnia były albo automatyczne, albo zamknięte z powodu urlopu. Około 13 upał był już nie do zniesienia.
Kapitulacja.
Zjechaliśmy do parku, gdzie przynajmniej była fontanna, trochę cienia i kilka rodzin albańskich/włoskich (zależnie od wersji: Majox/ja) które zwaliły się tam na piknik. Ciekawy wydał mi się fakt, że mężczyźni i kobiety siedziały przy osobnych stołach. Fontanna okazała się mieć wodę rzekomo zdatną do spożycia, nie żeby robiło nam to w tym momencie większą różnicę.
Zaczerpnęliśmy wody i poszliśmy się zdrzemnąć. Po drzemce dalej było zbyt gorąco żeby jechać, więc zajęliśmy się praniem, suszeniem, graniem w karty i czymkolwiek tylko się dało. Autochtoni, którzy w międzyczasie jedli na naszych oczach już pewnie 18 porcję ryb z grilla, chyba odczuli w pewnym momencie względem nas litość, bo przynieśli nam po pstrągu, do tego butelkę piwa i zaczęli krzyczeć „viva Albania/Italia! (zależnie od wersji)
W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Sposób w jaki byliśmy zmuszeni po raz kolejny uzupełnić wodę chyba lepiej będzie przemilczeć…
Po paru godzinach znowu zastrajkował Hercules. Majox już od początku trasy jechał bowiem z lekko wygiętym przy gwincie pedale, który to wraz z kolejnymi kilometrami trzymał się coraz gorzej. W końcu odpadł - ale jak to starzy górale mawiają: „nie ma takich usterek, którym nie dałoby się zaradzić taśmą termoizolacyjną.”
Po paru(nastu) kilometrach spotkaliśmy gospodarza, który poratował nas dużą śrubą, dwoma butelkami mineralnej (z lodówki!) i zapasem jabłek, dzięki czemu udało nam się jakoś przetrwać aż do wieczora. Miejsce na nocleg znaleźliśmy pomiędzy pustostanem zasłaniającym nas od drogi a winnicami – już po rozbiciu Hiltona okazało się jednak, że budynek obok jest zamieszkany, a całości terenu pilnuje pies, który gdzieś tam w oddali nie przestawał szczekać. Długo zastanawialiśmy się czy przyjdzie w końcu z właścicielem zobaczyć co jest grane. Nie przyszedł.
Chyba jedyny dramatyczny dzień w przekroju całej trasy… Złożyły się na to dwa czynniki:
- niedziela;
- ogólnonarodowy włoski urlop.
"Szósta rano, stado zrywa się z barłogów"© ProjektKamczatka
Poranek nijak nie zapowiadał tego, co się miało dziać. Wstaliśmy sobie późno, bo przed 7, już po paru kilometrach znaleźliśmy mały sklepik ze świeżym pieczywem. Jako, że było dość drogo, kupiliśmy na śniadanie po włosku tylko bułki, pesto i po butelce wody. Dobre było. Przy okazji pod sklepem został nasz jedyny nóż.. Pojechaliśmy dalej z zamiarem zrobienia większych zakupów w jakimś tanim supermarkecie. Każdy kolejny okazywał się jednak być zamknięty. Małe sklepy tak samo. W końcu, kiedy już dawno skończyła się woda, nawet otwarta stacja benzynowa byłaby dla nas jak El Dorado. Niestety stacje tego dnia były albo automatyczne, albo zamknięte z powodu urlopu. Około 13 upał był już nie do zniesienia.
Kapitulacja.
"Tytuł jest najważniejszy, wszyscy chcą wiedzieć czego dotyczy zdjęcie."© ProjektKamczatka
Zjechaliśmy do parku, gdzie przynajmniej była fontanna, trochę cienia i kilka rodzin albańskich/włoskich (zależnie od wersji: Majox/ja) które zwaliły się tam na piknik. Ciekawy wydał mi się fakt, że mężczyźni i kobiety siedziały przy osobnych stołach. Fontanna okazała się mieć wodę rzekomo zdatną do spożycia, nie żeby robiło nam to w tym momencie większą różnicę.
Źródło.© ProjektKamczatka
Zaczerpnęliśmy wody i poszliśmy się zdrzemnąć. Po drzemce dalej było zbyt gorąco żeby jechać, więc zajęliśmy się praniem, suszeniem, graniem w karty i czymkolwiek tylko się dało. Autochtoni, którzy w międzyczasie jedli na naszych oczach już pewnie 18 porcję ryb z grilla, chyba odczuli w pewnym momencie względem nas litość, bo przynieśli nam po pstrągu, do tego butelkę piwa i zaczęli krzyczeć „viva Albania/Italia! (zależnie od wersji)
Obiadokolacja. A za nią pstrąg na talerzu.© ProjektKamczatka
W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Sposób w jaki byliśmy zmuszeni po raz kolejny uzupełnić wodę chyba lepiej będzie przemilczeć…
Na tym zdjęciu: Upał.© ProjektKamczatka
Po paru godzinach znowu zastrajkował Hercules. Majox już od początku trasy jechał bowiem z lekko wygiętym przy gwincie pedale, który to wraz z kolejnymi kilometrami trzymał się coraz gorzej. W końcu odpadł - ale jak to starzy górale mawiają: „nie ma takich usterek, którym nie dałoby się zaradzić taśmą termoizolacyjną.”
Taśma dobra na wszystko.© ProjektKamczatka
Po paru(nastu) kilometrach spotkaliśmy gospodarza, który poratował nas dużą śrubą, dwoma butelkami mineralnej (z lodówki!) i zapasem jabłek, dzięki czemu udało nam się jakoś przetrwać aż do wieczora. Miejsce na nocleg znaleźliśmy pomiędzy pustostanem zasłaniającym nas od drogi a winnicami – już po rozbiciu Hiltona okazało się jednak, że budynek obok jest zamieszkany, a całości terenu pilnuje pies, który gdzieś tam w oddali nie przestawał szczekać. Długo zastanawialiśmy się czy przyjdzie w końcu z właścicielem zobaczyć co jest grane. Nie przyszedł.
Miejsce na nocleg© ProjektKamczatka