Kierunek Santiago, dzień 6: Trieste
Sobota, 14 maja 2011
· Komentarze(2)
Kategoria -> Santiago de Compostela
(14 sierpnia 2010, dystans 198 km)
5:30, pobudka. Zimno i mokro na świecie, a Majox co chwila powtarza na wpół przez sen „jeszcze chwilka, jeszcze chwilka”. Nie ma lekko. Przed 6 rano udało nam się w końcu zebrać - byle tylko zacząć jechać, to jakoś tam się dobudzimy. Planowaliśmy tylko jeden nocleg na Słowenii (teoretycznie zabronione jest spanie „na dziko”), więc postawiliśmy sobie za cel, że tego dnia spać będziemy już nad Adriatykiem. Po godzinie od wyruszenia zrobiło się już całkiem ładnie:
Przed południem byliśmy w Ljubljanie. Po krótkim pobycie na rynku (nie wiem nawet, czy można to rynkiem nazwać, bo płynie przez niego rzeka, czego na zdjęciu nie widać) udaliśmy się na wzgórze zamkowe.
Na górze doszliśmy do wniosku, że skoro zamek już tyle stoi, to może jeszcze trochę poczekać – i poszliśmy się zdrzemnąć na zacienionych ławkach. Obok dla kontrastu przejechało w tym czasie co najmniej kilka ślubów. Zamku ostatecznie nie zwiedziliśmy, bo był płatny, udało nam się tylko obejrzeć dziedziniec.
Po tak dogłębnym zwiedzaniu udaliśmy się w dalszą drogę. Pogoda tymczasem zaczynała nam się psuć, zjechaliśmy więc w pewnym momencie do sklepu, gdzie, jak się okazało, miała miejsce nietuzinkowa impreza- urodziny Lidla! Naprawdę ciężko wyobrazić sobie lepsze miejsce do przeczekiwania deszczu po paru dniach ciągłej jazdy. Atrakcje takie jak: CIEPŁE jedzenie (które nie jest ryżem na mleku), darmowe soki i do tego wszystkiego widoczne poniżej babeczki na deser mówią same za siebie.
Kiedy już nie byliśmy w stanie wcisnąć w siebie ani jednej babeczki więcej, nie zostało nic innego, jak jechać dalej. Kolejne kilometry upływały pod znakiem deszczu.
Postojną minęliśmy w taki sposób, że nawet nie wiedzielibyśmy, że jest tam cokolwiek ciekawego. No ale pamiątkowe zdjęcie jest:
Większych niż stacja atrakcji w Słowenii miało już nie być. Pod wieczór nawet się rozpogodziło, tuż po 20 dojechaliśmy do włoskiej granicy.
Zostało nam 11 km do morza, godzina całkiem przyzwoita, bo przed zmrokiem… Człowiek z taką świadomością nabiera zupełnie nowych sił i jedzie byle szybciej. Majox nabrał chyba za dużo, bo po paru kilometrach od granicy musieliśmy się zatrzymać ze względu na Herculesa, w którym zablokowało się koło. Pękła oś w piaście – na szczęście mieliśmy zapasową. Ale że wszystko wcale nie chciało do siebie pasować, to wymiana zajęła sporo czasu. Rzeczone 11 km udało nam się ostatecznie pokonać po ponad 2 godzinach.
Nie polecam zjeżdżania do Triestu z ledwo świecącymi lampkami - choć jest emocjonująco, jako że serpentyny są dość słabo oświetlone.
Dojechaliśmy do mola, zjedliśmy co było do zjedzenia, po czym Majox pojechał jeszcze trochę się porozglądać po mieście, a ja zostałem na molo i dostałem nawet zaproszenie na imprezę. Świetny pomysł… Koniec końców oddaliliśmy parę kilometrów od centrum w stronę obrzeży miasta aby rozbić Hiltona w zaciszu i z widokiem na morze.
5:30, pobudka. Zimno i mokro na świecie, a Majox co chwila powtarza na wpół przez sen „jeszcze chwilka, jeszcze chwilka”. Nie ma lekko. Przed 6 rano udało nam się w końcu zebrać - byle tylko zacząć jechać, to jakoś tam się dobudzimy. Planowaliśmy tylko jeden nocleg na Słowenii (teoretycznie zabronione jest spanie „na dziko”), więc postawiliśmy sobie za cel, że tego dnia spać będziemy już nad Adriatykiem. Po godzinie od wyruszenia zrobiło się już całkiem ładnie:
Tak mogłoby być cały czas...© ProjektKamczatka
Przed południem byliśmy w Ljubljanie. Po krótkim pobycie na rynku (nie wiem nawet, czy można to rynkiem nazwać, bo płynie przez niego rzeka, czego na zdjęciu nie widać) udaliśmy się na wzgórze zamkowe.
Rynek w Ljubljanie© ProjektKamczatka
Na górze doszliśmy do wniosku, że skoro zamek już tyle stoi, to może jeszcze trochę poczekać – i poszliśmy się zdrzemnąć na zacienionych ławkach. Obok dla kontrastu przejechało w tym czasie co najmniej kilka ślubów. Zamku ostatecznie nie zwiedziliśmy, bo był płatny, udało nam się tylko obejrzeć dziedziniec.
Zamek jaki jest, każdy widzi.© ProjektKamczatka
Typowa słoweńska średniowieczna winda© ProjektKamczatka
Po tak dogłębnym zwiedzaniu udaliśmy się w dalszą drogę. Pogoda tymczasem zaczynała nam się psuć, zjechaliśmy więc w pewnym momencie do sklepu, gdzie, jak się okazało, miała miejsce nietuzinkowa impreza- urodziny Lidla! Naprawdę ciężko wyobrazić sobie lepsze miejsce do przeczekiwania deszczu po paru dniach ciągłej jazdy. Atrakcje takie jak: CIEPŁE jedzenie (które nie jest ryżem na mleku), darmowe soki i do tego wszystkiego widoczne poniżej babeczki na deser mówią same za siebie.
Urodziny wujka Lidla. Na bogato.© ProjektKamczatka
Kiedy już nie byliśmy w stanie wcisnąć w siebie ani jednej babeczki więcej, nie zostało nic innego, jak jechać dalej. Kolejne kilometry upływały pod znakiem deszczu.
Przejdzie bokiem?© ProjektKamczatka
Postojną minęliśmy w taki sposób, że nawet nie wiedzielibyśmy, że jest tam cokolwiek ciekawego. No ale pamiątkowe zdjęcie jest:
Miasto turystyczne Postojna© ProjektKamczatka
Większych niż stacja atrakcji w Słowenii miało już nie być. Pod wieczór nawet się rozpogodziło, tuż po 20 dojechaliśmy do włoskiej granicy.
Italia, Italia..© ProjektKamczatka
Mapa Słowenii już z nami nie jedzie.© ProjektKamczatka
Zostało nam 11 km do morza, godzina całkiem przyzwoita, bo przed zmrokiem… Człowiek z taką świadomością nabiera zupełnie nowych sił i jedzie byle szybciej. Majox nabrał chyba za dużo, bo po paru kilometrach od granicy musieliśmy się zatrzymać ze względu na Herculesa, w którym zablokowało się koło. Pękła oś w piaście – na szczęście mieliśmy zapasową. Ale że wszystko wcale nie chciało do siebie pasować, to wymiana zajęła sporo czasu. Rzeczone 11 km udało nam się ostatecznie pokonać po ponad 2 godzinach.
Adam Słodowy wanted.© ProjektKamczatka
Ośka też już z nami nie jedzie...© ProjektKamczatka
Nie polecam zjeżdżania do Triestu z ledwo świecącymi lampkami - choć jest emocjonująco, jako że serpentyny są dość słabo oświetlone.
Widok na Triest© ProjektKamczatka
Miasto wieczorową porą© ProjektKamczatka
Dojechaliśmy do mola, zjedliśmy co było do zjedzenia, po czym Majox pojechał jeszcze trochę się porozglądać po mieście, a ja zostałem na molo i dostałem nawet zaproszenie na imprezę. Świetny pomysł… Koniec końców oddaliliśmy parę kilometrów od centrum w stronę obrzeży miasta aby rozbić Hiltona w zaciszu i z widokiem na morze.